Gdy życie daje Ci więcej i... Więcej! Podsumowanie 2016

Ale numer. Po raz pierwszy podsumowanie zaczęłam pisać już na początku miesiąca. Dlaczego? Pierwszego grudnia zakończyłam tegoroczne wojaże i z radością spędziłam ostatni miesiąc tego roku w domu. Poza tym tyle się działo, że podsumowania nie dałoby się napisać tak o, w jeden wieczór. Pisałam długo i powoli i tak też polecam czytać. Z kubkiem herbaty albo kawy, niespiesznie. Tak, jak kończy się ten rok.



Wiecie od czego zaczęłam pisać to podsumowanie? Od przeczytania wszystkich poprzednich. Bo to już czwarte podsumowanie roku, które publikuję na blogu. CZWARTE! Gdy pomyślę, że trzy i pół roku temu zakładałam erasmusowy pamiętnik, wciąż wierzyć mi się nie chce, że tak to się wszystko potoczyło. Poza tym miło tak patrzeć wstecz i widzieć, jak to się wszystko zmienia, jak bardzo się rozwija. No, ale zawsze w sumie to piszę, więc kończę, zanim odpłynę. 

Jeśli śledziliście moje poczynania przez cały ten wariacki rok, od razu możecie przejść do akapitu "Koniec roku, koniec szaleństwa?". Chociaż ja sama musiałam w pewnym momencie wrócić do kwietnia, bo przypomniałam sobie, że "przecież jeszcze byłam w Słowenii!". To może jednak nie przeskakujcie? :)

Styczeń ruszył z kopyta

Spodobało mi się robienie sobie wakacji w styczniu, więc jeszcze w listopadzie poprzedniego roku kupiłam bilety do Barcelony. Chciałam  odwiedzić erasmusową kumpelę, a przy okazji skorzystać z hiszpańskich rebajas. A że bilety były z Berlina, zahaczyłam i o Berlin. To był krótki wypad, ale czasem niewiele trzeba, żeby naładować akumulatory. Szczególnie w Hiszpanii! Jak wiecie, Barcelona nie należy do moich ulubionych hiszpańskich miast, ale sam fakt pobytu w hiszpańskiej rzeczywistości daje mi niewyobrażalne szczęście. To był cudowny wyjazd, na który bardzo długo czekałam. Styczeń przed nami, więc każdemu z Was polecam takie mini - wakacje!


Chwile słońca i lata zamieniłam szybko na zimę i narty. Pod koniec stycznia wyjechałam na kilka dni na narty do Górnej Austrii, gdzie w doskonałym towarzystwie poznawałam tamtejsze stoki. Babski wyjazd pełen śmiechu, dobrej zabawy i pustych stoków był wspaniałym zakończeniem początku roku.

Rok się rozkręcał, ale ja zupełnie nie

Luty i marzec to - dla kontrastu - była jakaś osobista masakra. Sporo chorowałam, całymi dniami skrobałam coś w pracy magisterskiej, bo czerwiec zbliżał się nieubłaganie. "Zapadłam się" trochę w sobie, a czarę goryczy przelało zapalenie oskrzeli, które pokrzyżowało jakże wspaniałe plany na marzec. Stwierdziłam: "Ok, do końca kwietnia dopiszę magisterkę, a w maju rozpocznę znowu pilotaże i przełamię ten impas!". No ale kwiecień się z majem zamienił i zamiast pisać w kwietniu, poleciałam na Sycylię poprowadzić "Agenta" dla pewnej kameralnej grupy z korporacji, a zaraz otem do Rzymu. To był chyba jeden z najlepszych, a na pewno najciekawszy wyjazd, który do tej pory prowadziłam.


Jeszcze przed weekendem majowym spędziłam z blogerami weekend w Cieszynie, a później tydzień w Słowenii i Chorwacji, robiąc rekonesans przed sezonem w pracy. Finalnie do Chorwacji z grupami nie latałam, ale to był całkiem fajny czas. Plitvickie Jeziora i chorwackie wyspy poza sezonem to widok totalnie przepiękny :)


A potem przyszedł maj i znów zasiadłam przed komputerem. Ostatnie szlify magisterki, na którą już tak bardzo nie mogłam patrzeć i rozpoczęcie nauki do wielkiego, gigantycznego egzaminu magisterskiego. Maj był spokojny, choć napięty umysłowo. Zakończyłam go więc weekendem dla duszy i ciała w Tatrach, które były jeszcze całkiem zimowe. A potem przyszedł czerwiec.


Moje ostatnie "zakończenie roku"

Wielki dzień i godzina zero zbliżały się krokami-gigantami. Ale zanim, ubrana w letnią czarną sukienkę, stawiłam czoła komisji egzaminacyjnej, poleciałam w miejsce, o którym marzyłam, odkąd zaczęłam pływać na windsurfingu - na Fuerteventurę! Potem wróciłam na ostatnią prostą.

Dnia 28 czerwca roku Pańskiego 2016, kilka minut po godzinie jedenastej zostałam panią psycholog. Po raz pierwszy w życiu ogarnęło mnie uczucie takiej lekkości, jakbym zaraz miała wzbić się 3 metry nad niebo. I trochę się wznosiłam. Zamknęłam pewien, bardzo ważny, etap mojego życia. Z wielkim uśmiechem, bo wiem, że studia wykorzystałam na totalnego maksa!


Po obronie ruszyłam niezwłocznie w Polskę odwiedzać znajomych i cieszyć się wakacjami. Jednak pomiędzy tymi wizytami po raz kolejny pojechałam do Austrii.  Górna Austria latem, w towarzystwie wyśmienitej ekipy, była niczym wymarzony prezent z okazji obrony. A jak wróciłam, to zupełnie spontanicznie poniosło mnie do Krakowa na Światowe Dni Młodzieży. Ani się obejrzałam i wakacje się skończyły.

Szalona jesień

Plany na jesień zapowiadały się ekstremalnie fantastycznie, chociaż bardzo pracowicie. Na całe szczęście, jak niejednokrotnie Wam wspominałam, uwielbiam swoją pracę! Na pierwszy ogień poszła La Palma, czyli znowu Wyspy Kanaryjskie. Zaraz potem ponownie - smakująca niezmiennie pastą alla norma - Sycylia, a na deser tego maratonu Portugalia i zjawiskowa Lizbona.


W październiku wypadało trochę odpocząć, ale finalnie zbytnio na to czasu nie znalazłam. Najpierw co prawda chwilę odsypiałam i regenerowałam się przed listopadem, ale już w połowie października pracowałam przy Międzynarodowych Targach World Travel Show, prowadząc przez trzy dni Scenę Podróżnika National Geographic. Kolejne wyzwanie i kolejne nowe, ciekawe doświadczenie.


Przyszła w końcu pora na listopad. Zawsze narzekałam na ten potworny miesiąc. Wiadomo, dni coraz krótsze, plucha, zimno, szaro i w ogóle beznadziejnie. W tym roku postanowiłam więc spędzić go tylko i wyłącznie w słońcu. 3 listopada wyleciałam na Kubę, spełniając tym samym jedno ze swoich największych marzeń! Chociaż nie, to nie było "jedno z". To było największe. Rajskie plaże, salsa, kolory i dźwięki. Choć jeszcze nic Wam o tym nie pisałam, Kuba skradła moje serce. Tak bardzo bardzo. Bardzo. A kilka dni po powrocie, z tego samego lotniska, odleciałam na zasłużone wakacje. Ostatnie dwa tygodnie listopada spędziłam w Iranie.

fot. Paulina Wierzgacz

Koniec roku, koniec szaleństwa?

Grudzień był czasem nadrabiania zaległości tutaj, czyli przede wszystkim intensywną pracą nad tekstami. Iran powoli się kończy, choć w planach mam jeszcze trzy, może nawet cztery teksty. Dam Wam jednak chwilę od niego odpocząć, bo zaraz na początku roku pojawi się wpis, w którym dowiecie się, jakie plany mam na najbliższy czas: zimę i początek wiosny. Tak, coś zaplanowałam i już za niedługo ten plan wcielę w życie. Bilet już jest, a czas realizacji to... Przyszły tydzień!

Teraz możecie sobie włączyć tę piosenkę i wsłuchać się dobrze w tekst. Potem możecie czytać dalej :)

Podróże podróżami, a co z blogiem?

To prawda, w tym roku na blogu pojawiło się rekordowo mało wpisów. Po pierwsze dlatego, że do czerwca byłam tak mocno skoncentrowana na pisaniu pracy magisterskiej, że częstsze pisanie tutaj było po prostu niemożliwe. Obrona była moim priorytetem na ten rok, dlatego podporządkowałam jej  absolutnie wszystko. Przy tej okazji dziękuję Wam za ogromną wyrozumiałość i tak wiele wsparcia w tym gorącym okresie <3 Druga połowa roku poniosła mnie z kolei w świat, bo chyba nigdy w życiu nie odwiedzałam lotnisk, dworców i nowych miejsc z taką częstotliwością jak właśnie tej jesieni. Dużo miałam w tym roku pracy, więc jak pojechałam na wakacje, to musiałam solidnie odpocząć. W grudniu starałam się przyspieszyć moje blogowe tempo i zgodnie z założeniem, uda mi się je utrzymać przez najbliższe kilka miesięcy :D Mimo to, Wy cierpliwie czekaliście na kolejne wpisy i wcale nie uciekaliście. Bardzo dużo przybyło Was na Instagramie, Facebook też się nieźle rozrasta, co - nie ukrywam - bardzo, ale to bardzo mnie cieszy! Kolejne osoby piszą do mnie, że wybierają się na Erasmusa do Walencji, albo zaczynają poszukiwać swojej pracy marzeń. I to jest w ogóle super ekstra! <3

Na koniec cyferki, bo w podsumowaniach cyferki są fajne!

A trochę się tego w tym roku nazbierało! Poważnie, dopiero jak człowiek podliczy co i jak, to przeciera oczy ze zdumienia... A zatem:
  • 23 loty samolotem! Zdziwieni nieparzystą liczbą? Cóż, na Kubę leciałam ze stopoverem w Montego Bay, a wracałam bezpośrednio :)
  • Tylko drogą powietrzną pokonałam... Prawie 60 000km! Jak dodamy do tego czas wakacji spędzony w samochodzie i pociągach, wychodzi 65 tysięcy kilometrów! Nie dodawałam do tego dojazdów na lotniska z Żywca, więc WOW. Serio, jak to policzyłam, to mi szczęka opadła.
  • W tym roku odpuściłam #12nowychmiejsc, jednak liczba 11 krajów to całkiem ładna liczba. Ilościowo wygrała Hiszpania (3 razy), Włochy i Austrię odwiedziłam dwukrotnie, reszta raz, ale za to konkretnie. Na tapecie pojawiały się kolejno: Hiszpania, Niemcy, Austria, Włochy, Słowenia, Chorwacja, Hiszpania (Fuerteventura), Austria, Hiszpania (La Palma), Portugalia, Jamajka (całe 3 godziny, ale jednak), Kuba, Grecja i Iran.
Spragnieni więcej cyferkowych ciekawostek? 
  • W podróżach spędziłam łącznie 142 dni i nie liczę tu dojazdów do lotnisk w Warszawie/Krakowie/Wrocławiu. 
  • W Iranie trzech mężczyzn wyznało mi miłość, jeden (ale inny) chciał się oświadczyć. 
  • Do egzaminu magisterskiego ogarniałam 250 zagadnień z 5 lat studiowania
  • Przy okazji skończyłam 25 lat ;)
  • Z życiowej "bucket list" odhaczyłam aż 6 punktów! Chyba w końcu kiedyś ją opublikuję.
  • Tekst z Fuerteventury osiągnął tzw "wykop efekt", i w ciągu jednej doby został wyświetlony ponad 10 000 razy!
  • Pierwszy raz zmieniłam kolor włosów, ale jeszcze nie było okazji się Wam pokazać. Spokojnie, w Nowym Roku będzie na pewno :)

Wiecie co? Tak sobie myślę, że to był kurczę strasznie dobry rok. Wiele mnie kosztował (niestety głównie zdrowia), ale przyniósł gigantyczną dawkę satysfakcji. Dawał chwilami mocne poczucie spełnienia i siły. Poważnie, wiele sytuacji pokazało mi, jak bardzo jestem silna, choć wcale bym siebie o to nie podejrzewała. Odporność na stres wzrosła kilkukrotnie, podejmowałam decyzje,   których jeszcze w zeszłym roku nawet bym nie rozważała. Trochę się w końcu zrobiłam odważna. W stosunku do siebie, świata i ludzi. Kilkukrotnie nie mogłam uwierzyć, że ludzie mogą być tak podli i zawistni, z drugiej strony trafiałam na tak wspaniałych, że odzyskiwałam wiarę w ludzkość z ogromną nadwyżką.

Piszę to po to, żeby jeszcze bardziej docenić to, co w tym roku mnie spotkało. Na co ciężko zapracowałam, ale widzę, że było warto. I tego chcę Wam życzyć na rok 2017: wytrwałości w ciężkiej pracy i przezwyciężaniu trudności, bo to zaprocentuje.  Przerażających Was rozmiarem marzeń i konsekwentnej ich realizacji. Odwagi.  A ponad wszystko uśmiechu i  wiary w ludzi. Bo tą w dzisiejszych czasach stracić nadzwyczaj łatwo.

Wspaniałego 2017!  ❤️

fot. Paulina Wierzgacz
---
Spodobał Ci się ten post? Będzie mi  miło jeśli podzielisz nim na Facebooku, albo  zostawisz komentarz :) Danie lajka nic Cię nie kosztuje, a dla mnie to znak, że doceniasz moją pracę.  Zapraszam Cię również na mój facebook'owy fanpage.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz