Jak kwiecień zamienił się z majem i nieźle mi w życiu namieszał

Przecież to już powinno przestać mnie zaskakiwać. W sumie przez chwilę wydawało mi się, że nawet jestem do tego przyzwyczajona, ale okazuje się, że do tego chyba nie da się przyzwyczaić. Ba, za każdym razem zaskoczenie jest po prostu większe! No i sytuacje bywają trochę inne. Tak czy siak, moje przeczucie, że "coś się wydarzy", wcale mnie nie myliło. Od początku marca wydarzyło się nawet całkiem sporo!


Czasem zła droga doprowadza Cię do właściwego miejsca.


Zacznijmy od początku. W marcu napisałam Wam o tym, że miałam lecieć na Kubę, ale paskudnie się rozchorowałam i musiałam zostać w łóżku. To był dla mnie dość trudny moment, z kilku powodów. Po pierwsze, przeszło półtora miesiąca siedziałam wtedy w domu (i nie mówię tu o braku wyjazdów, tylko o faktycznym siedzeniu w domu), na przemian chorując i pisząc pracę magisterską. W ramach rozrywki STOP. Rozpędziłam się z tą rozrywką, nic się wtedy nie działo dla rozrywki. Po drugie Kuba była (i wciąż jest!) bardzo wysoko na mojej liście marzeń. I w końcu po trzecie, to miał być mój pierwszy wyjazd na koniec świata z grupą (że tak powiem: wyższy poziom ogarnięcia, niż wyjazd na własną rękę, więc super wyzwanie, wiadomo). Nie wyszło. Trudno. Byłam jakoś dziwnie spokojna i podskórnie czułam, że marazm za chwilę się skończy i wybuchnie absolutna bomba.

Kwiecień zapowiadał się spokojnie: żadnych wyjazdów z pracy, tylko blogerski Cieszyn i ostatnie szlify w magisterce. Do końca miesiąca planowałam oddać gotową pracę. W maju natomiast miał się rozpocząć sezon, więc myślałam, że to będzie czas, żeby trochę pojeździć, ale tak, żeby w czerwcu przed obroną mieć wolne. No i oczywiście nic z tego nie wyszło, ale to już doskonale wiecie :D


Zanim kwiecień rozpoczął się na dobre, dowiedziałam się, że mogę lecieć na Sycylię. Niewielka, grupa, wykonująca rożne zadania w Palermo i okolicach, miała po trzech dniach rozszyfrować, kto jest Agentem (a raczej Ojcem Chrzestnym), a przy tym trochę popracować, no i dobrze się bawić. W roli prowadzącej, niczym Kinga Rusin i Marcin Meller w jednym, wystąpiłam JA. Tralala, tak, poprowadziłam sobie międzynarodowego Agenta i było super :D Zamiast kamer, reżyserów i innych charakteryzatorów, była "tylko" słoneczna Sycylia, fantastyczna grupa i kilka ciekawych zadań do wykonania. 


Sycylia to nie był koniec. Po fantastycznych trzech dniach poleciałam do Rzymu, gdzie stawiałam czoła iście włoskiemu podejściu do życia. I o ile uwielbiam ten śródziemnomorski luz gdy jestem na wakacjach, w pracy jest on nie do zniesienia. Tak, przejmuję się, gdy kierowca autobusu nie przyjeżdża i mówi przez telefon: "traffico, traffico, un'ora!" (jest korek, czy tam ruch i będzie za godzinę), albo restauracja (z którą dla pewności rozmawiałam 1937264 razy) wita Cię z uśmiechem, mówiąc: "ale jaka grupa na lunch? Niee, to nie u nas!". I z jednej strony mogę się trochę z tego śmiać, ale przede wszystkim muszę błyskawicznie działać. Z uśmiechem rzecz jasna, ale dla mnie to akurat żaden problem :)



To była niezła lekcja dla mnie, ale finalnie wszystko pięknie się udało, a to jest przecież najważniejsze :) Szczególnie, że na obu włoskich wojażach grupa była po prostu ekstra! Bo wiecie, kiedy pracuje się z ludźmi, to oni dają siłę do działania i są całym motorem napędowym takiego wyjazdu. Wszystko może być pięknie zorganizowane, ale jeśli uczestnicy nie chcą współpracować, no to po co to wszystko? Tutaj dostałam tyle energii, radości i zaangażowania, że normalnie tego się aż nie da opisać! A jak dodacie do tego rewelacyjne włoskie jedzenie i cudną pogodę... No, w skrócie, to po prostu było super :D

Po powrocie przysiadłam ostro do pracy, żeby do końca kwietnia jednak spróbować ją oddać. W planach jeszcze był wyjazd do Cieszyna, którego nie mogłam odpuścić. Po tym co działo się w zeszłym roku wiedziałam, że to obowiązkowy weekend tej wiosny. Ale jak wrócę to już tylko nauka. I co? No i pojechałam do Chorwacji! Tym razem nie z grupą, ale na rekonesans hotelu i terenu przed wyjazdem z grupami. Zastało nas wszystko co możliwe: od słońca przez deszcz do śniegu, od letniego ciepełka po zimowe mrozy. I to wszystko w trakcie tych czterech dni! A potem nagle okazało się, że jest już maj.


Praca magisterska? Treść gotowa, forma czeka na ostatnie poprawki. Weekend majowy? Miał być w Amsterdamie, ale nie wyszło. Wpadłam na chwilę znowu do Cieszyna, a tak to cieszyłam się piękną pogodą w moich Beskidach. Co z majem? Siedzę w domu. Poważnie, siedzę w domu i nigdzie się nie wybieram. Będę brnąć przez setki pytań do egzaminu zawodowego (tak, oprócz obrony mam i egzamin), bo pierwszy tydzień czerwca (czyli na chwilę przed obroną) spędzę... Na Kanarach! 

Pomieszało się trochę, co? Kwiecień miał być spokojny, okazał się istnym szaleństwem. I całe szczęście, to było przebudzenie, którego bardzo mocno potrzebowałam. Maj z kolei miał być w biegu, a zanosi się bardzo stacjonarnie, to będą w końcu moje ostatnie podrygi bycia pilną studentką. Żadnych wyskoków, ani innych takich. No chyba, że znów dostanę pstryczka w nos i wszystko potoczy się zupełnie inaczej :)

Wszystkie zdjęcia z tego wpisu pochodzą z mojego instagrama.
---
Spodobał Ci się ten post? Będzie mi  miło jeśli podzielisz nim na Facebooku, albo  zostawisz komentarz :) Danie lajka nic Cię nie kosztuje, a dla mnie to znak, że doceniasz moją pracę.  Zapraszam Cię również na mój facebook'owy fanpage.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz