Słońce, herbata i taxi, czyli nasz wielki marokański finisz.

Zapowiadało się fatalnie. Po powrocie z Chefchauen w Tanger wciąż padało, było zimno i pochmurne niebo przyspieszyło ogólnie panującą ciemność. Zdecydowaliśmy się więc na krótki spacer do nowej - tętniącej życiem o zmroku - części miasta. Nie spodziewaliśmy się, że nazajutrz czeka nas pogodowa niespodzianka :)


Czytaj dalej

Chefchaouen - błękitna perełka Maroka.


Małe górskie miasteczko, które nawet zachmurzone jest czarujące, a w strugach deszczu wciąż zapiera dech w piersiach. Witajcie w Chefchaouen!


Czytaj dalej

Niezwykły poranek!

Nadejdzie niedziela rano. Ta Niedziela, gdy poranek jest prawdziwie niezwykły, gdy poranek rozpoczyna dzień największego cudu tego świata. Poranek rozpromieniony blaskiem i Światłem Życia Wiecznego. Pełen nadziei na to, że śmierć to nie koniec, a początek  prawdziwej radości.
Czytaj dalej

Pustynia tuż za rogiem.

Jeśli kiedykolwiek wydawało się Wam, że jazda na wielbłądzie jest przyjemna, wygodna i sprawia wiele frajdy, to muszę Was rozczarować - tyłek boli, nogi bolą i w ogóle to strasznie niewygodnie jest. Stefan bardzo się starał, ale niestety był równie niewygodnym wielbłądem jak inne. 



Czytaj dalej

Kolor, smak i odgłos Marrakeszu.

Wysiedliśmy z pociągu chwilę po północy. Taksówkarze oczywiście już czekali, tym razem było jednak dużo spokojniej. Cena niższa, w taksówkach jechaliśmy dwójkami, a kierowcy nie próbowali powodować wypadków. Zostaliśmy wysadzeni na deptaku prowadzącym do głównego placu, do hostelu mieliśmy więc dwie minuty. I dla odmiany znaliśmy drogę! Byli oczywiście chętni "przewodnicy", ale udało się nam od nich uciec. Dotarliśmy na miejsce, dostaliśmy dwa wygodne pokoje, były łazienki, ciepła woda (Eleo tylko nie miała, jakimś dziwnym trafem przez cały wyjazd musiała brać zimne prysznice... zagadka jej pecha do tej pory nie została rozwiązana) i kontakty do naładowania sprzętu. Mieliśmy też błogą świadomość, że jutro mamy cały spokojny dzień i zwiedzanie bez ciężkich plecaków.

 

Czytaj dalej

Słoneczne oblicze Fezu.

Dzień 2

Budziki zadzwoniły o 6.30. Szybko zerwaliśmy się z łóżek, ubraliśmy kurtki i poszliśmy na taras na dachu podziwiać wschód słońca. Nasłuchiwaliśmy wołania na modlitwy, chłonęliśmy widok. Był zdecydowanie wart przygód dnia poprzedniego.

Czytaj dalej

Fez pod osłoną nocy.

Dworzec kolejowy, Fez, około godz. 20

Wysiedliśmy z pociągu na stacji końcowej i udaliśmy się do wyjścia. Poganiałam trochę towarzyszy, żebyśmy szli jakoś w środku tłumu, a nie zostali ostatnimi osobami przez dworcem. Ledwo opuściliśmy budynek, rzuciło się (tak, dosłownie - rzuciło!) na nas kilku taksówkarzy, krzycząc: "taxi, taxi? what hostel? medina? reservacion?". Zapaliła mi się czerwona lampka: najpierw ustalasz cenę, potem wsiadasz. "80 dirham, 80 dirham, czip prajs, veri gud prajs!". No i tu się okazało, że nasze "idealnie 4 osoby do taksówki" to będzie największy problem. Małe taksówki zabierają 3 pasażerów, a duże 6. Podzieliliśmy się więc na dwa samochody, choć nasz taksówkarz nie był chyba przekonany dokąd mamy jechać. Ten drugi też nie wydawał się być pewny nazwy Dar Lahnin. Niestety  Eleo z Johannesem i tym (jak mi się wydawało) bardziej ogarniętym kierowcą szybko zniknęli nam z pola widzenia. Przerażeni gwarem, ilością ludzi wkoło i tempem w jakim to wszystko się działo, usiedliśmy w końcu na tylnym siedzeniu, ściskając podręczne bagaże niczym najdroższe skarby. Pomyślałam wtedy, że w sumie to nie jest najgorzej, bo przynajmniej nikt z nas nie jest sam, we dwójkę zawsze raźniej. Chociaż mina Tomka niespecjalnie dodawała mi otuchy. I dokładnie w tym momencie otwarły się z mojej strony drzwi, taksówkarz wyciągnął mnie za rękaw z samochodu, Tomkowi kazał usiąść z przodu, a mnie zaczął prowadzić do innej taksówki. Tomek zdążył tylko zawołać: "nie mam telefonu!" i tyle go widziałam.

Ostatnie zdjęcie. Potem schowałam telefon i modliłam się, żeby nikt nas nie napadł i nie okradł.

Czytaj dalej

Autostopem do Rabatu.

Dzień 0

Operacja Maroko rozpoczęła się w Madrycie, skąd w niedzielny poranek startował nasz samolot. Do stolicy Hiszpanii pojechaliśmy w trójkę blablacarem (bardzo tutaj popularnym środkiem transportu) w sobotę rano, Johannes zwiedzał już od czwartku. Eleo do samego końca próbowała nas namówić do jazdy autostopem, ja byłam jednak sceptycznie nastawiona do tego pomysłu. Po pierwsze pogoda niezbyt zachęcała do kilkugodzinnego stania na wylotówce z miasta, a po drugie, gdyby się nie udało, musielibyśmy jechać pociągiem (podwójna cena blablacara). Poza tym ja jeszcze nigdy nie stopowałam, więc nie ukrywam, że trochę się bałam. Aż do następnego poranka.

Czytaj dalej