Dworzec kolejowy, Fez, około godz. 20
Wysiedliśmy z pociągu na stacji końcowej i udaliśmy się do wyjścia. Poganiałam trochę towarzyszy, żebyśmy szli jakoś w środku tłumu, a nie zostali ostatnimi osobami przez dworcem. Ledwo opuściliśmy budynek, rzuciło się (tak, dosłownie - rzuciło!) na nas kilku taksówkarzy, krzycząc: "taxi, taxi? what hostel? medina? reservacion?". Zapaliła mi się czerwona lampka: najpierw ustalasz cenę, potem wsiadasz. "80 dirham, 80 dirham, czip prajs, veri gud prajs!". No i tu się okazało, że nasze "idealnie 4 osoby do taksówki" to będzie największy problem. Małe taksówki zabierają 3 pasażerów, a duże 6. Podzieliliśmy się więc na dwa samochody, choć nasz taksówkarz nie był chyba przekonany dokąd mamy jechać. Ten drugi też nie wydawał się być pewny nazwy Dar Lahnin. Niestety Eleo z Johannesem i tym (jak mi się wydawało) bardziej ogarniętym kierowcą szybko zniknęli nam z pola widzenia. Przerażeni gwarem, ilością ludzi wkoło i tempem w jakim to wszystko się działo, usiedliśmy w końcu na tylnym siedzeniu, ściskając podręczne bagaże niczym najdroższe skarby. Pomyślałam wtedy, że w sumie to nie jest najgorzej, bo przynajmniej nikt z nas nie jest sam, we dwójkę zawsze raźniej. Chociaż mina Tomka niespecjalnie dodawała mi otuchy. I dokładnie w tym momencie otwarły się z mojej strony drzwi, taksówkarz wyciągnął mnie za rękaw z samochodu, Tomkowi kazał usiąść z przodu, a mnie zaczął prowadzić do innej taksówki. Tomek zdążył tylko zawołać: "nie mam telefonu!" i tyle go widziałam.
 |
Ostatnie zdjęcie. Potem schowałam telefon i modliłam się, żeby nikt nas nie napadł i nie okradł. |
Czytaj dalej