Słoneczne oblicze Fezu.

Dzień 2

Budziki zadzwoniły o 6.30. Szybko zerwaliśmy się z łóżek, ubraliśmy kurtki i poszliśmy na taras na dachu podziwiać wschód słońca. Nasłuchiwaliśmy wołania na modlitwy, chłonęliśmy widok. Był zdecydowanie wart przygód dnia poprzedniego.



Potem przyszedł czas na śniadanie. Było oczywiście później niż chcieliśmy, wciąż jednak była nadzieja na ucieczkę przed przewodnikiem. Posiłek zapowiadał się kiepsko, Omar na stole położył dwa talerze...


... i tak siedzieliśmy 10 minut. Na szczęście później zaczęło pojawiać się całkiem sporo, naprawdę pysznego jedzenia.


Po posiłku poszliśmy się spakować i ruszyliśmy z całym dobytkiem zwiedzać. Gospodarz próbował nas przekonać, że możemy bezpiecznie zostawić swoje bagaże u niego, ale jakoś nie ulegliśmy. Przed wejściem czekał już na nas Imad. Rozmowę rozpoczęliśmy od ceny, jaką krzyknie za "oprowadzanie". Odpowiedział, że ile mu damy tyle będzie ok. No dobra, to idziemy. Najpierw budka telefoniczna i rezerwacja hostelu w Marrakeszu, potem zdaliśmy się na Imada. 



Imad prowadził nas w takie miejsca, że nie natknęliśmy się na żadnego turystę. Zaprowadził nas do fabryki ceramiki, gdzie czekała na nas darmowa (!) wycieczka "od gliny do cukierniczki". Byłam pod wielkim wrażeniem gdy zobaczyłam, jak faktycznie wygląda taka praca. Niezmiernie misterna, dokładna, wymagająca ogromnej cierpliwości. I jakie efekty!


Kolejnym punktem było miejsce, z którego słynie Fez, a obrazek taki jak ten poniżej wyskakuje w Googlach jako pierwszy: garbarnia. Smród unosił się w powietrzu jeszcze zanim doszliśmy na miejsce, dlatego przy wejściu każdy z nas dostał gałązkę mięty. Tu byli już turyści, namolni sprzedawcy skórzanych kurtek i torebek.


Czas powoli się kończył, a przed wyjazdem chcieliśmy jeszcze coś zjeść. Imad prowadził nas w jakieś "super, pyszne, tanie miejsce", ale nas nie doprowadził. Spokojnie szliśmy przez wąskie i zatłoczone uliczki mediny, gdy nagle zrobił się wokół nas straszny szum, a nasz przewodnik odwrócił się na pięcie i zwiał. Kilkanaście sekund później minął nas facet z krótkofalówką i chwilę po nim policja. Staliśmy jak wryci. Jakiś chłopak podszedł do nas i powiedział: "Możecie iść, on już nie wróci". Eleo miała łzy w oczach, chciała czekać, ale musieliśmy się ruszyć, żeby dotrzeć do jakiegoś bardziej turystycznego miejsca. Ku naszej uciesze, od głównej ulicy dzieliły nas dwa zakręty. Zalały nas tłumy turystów, sklepików i straganów. Czuliśmy się w końcu bezpieczni!


Obiad zjedliśmy u sympatycznego pana, który pikantny sos robił z kranówy i przy okazji do niego napluł. Nie zmienia to faktu, że był to najlepszy "pseudo hamburgero-kebab" jaki w życiu jadłam!


Doszliśmy do postoju taksówek i znów w grę wchodziły dwie opcje: duża taksówka na 6 osób, lub dwie małe. Skończyło się opcją trzecią - takim marokańskim blablacarem: pan na parkingu wziął naszą czwórkę za półtorej ceny małej taksówki i odebrał robotę taksówkarzom. Dojechaliśmy cali i zdrowi na dworzec, wsiedliśmy do pociągu i rozpoczęliśmy siedmiogodzinną podróż do Marrakeszu. Tym razem w towarzystwie Mounira, kelnera z Rabatu.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz