Uważaj o co prosisz, bo możesz to dostać! Podsumowanie 2017

To była pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy po włączeniu okienka do napisania tego artykułu. Mam czego chciałam. Mam dokładnie to, o czym w zeszłym roku jesienią intensywnie myślałam. Serce podpowiadało mi jasno, jaki jest dla mnie plan na 2017. Serca i intuicji należy słuchać, robiłam więc to konsekwentnie przez cały ten rok. Po raz kolejny przekonałam się, że trzeba uważać, czego się chce, bo można to dostać.

Idealne rozpoczęcie roku (styczeń - marzec)

Plan przeprowadzki do Walencji był jedyną zaplanowaną rzeczą na 2017 rok. 5 stycznia o 6:30 rano, przy -23 stopniach i wielkiej śnieżycy wystartowałam z Modlina. Kilka godzin później byłam już w swojej ukochanej Walencji i cieszyłam się słońcem i tym, jak wygląda moje życie w Hiszpanii. Nie wiedziałam, ile tam zostanę. Z jednej strony miałam plan na 3 miesiące pełnoetatowego stażu, z drugiej po cichu planowałam poszukać innej pracy, żeby zostać tam na dłużej. 


Nie udało się. I to nawet nie chodzi o pracę, bo ta najprawdopodobniej by się znalazła, ale serce mówiło wyraźnie: "Wracaj". Po raz pierwszy ktoś czekał na mnie w Polsce i choć było to uczucie nowe to... Fantastyczne. Możecie pomyśleć: "no to po co wyjeżdżałaś?", albo: "czemu w ogóle planowałaś zostać dłużej?". Tak się składa, że życie uwielbia płatać figle i czasem trudno przewidzieć, że ten uśmiechnięty młodzieniec, którego poznałaś niespełna dwa dni przed przeprowadzką, będzie latał za Tobą (DOSŁOWNIE) do Walencji, żeby finalnie zabrać Cię do Polski. No, więc gdy przyleciał po raz ostatni, wróciliśmy razem.

Nie miałam absolutnie żadnego planu, co dalej. Czułam jednak, że mimo wszystko to dobra decyzja.

Wiosna, ach to Ty!

Nacieszyłam się dwa dni słońcem i wiosną w Polsce, a potem znowu przyszła zima i bardzo mi się to nie spodobało. Na szczęście nie miałam za bardzo czasu, żeby po powrocie z Walencji myśleć o depresji posterasmuswej, bo działo się sporo. Najpierw - tradycyjnie już - weekend z blogerami w Cieszynie, potem Święta, a zaraz potem ruszaliśmy z Marcinem na Majówkę i to nie byle jaką, bo tygodniową! Amsterdam, Bruksela, Kolonia, a już tydzień później zaplanowany miałam wylot z pirackiej pracy. Podobało mi się to życie po powrocie :)


Połowa maja bardzo mnie zaskoczyła. Kilka dni przed wyjazdem do Monachium z grupą, wysłałam pierwsze CV. Zdecydowałam, że skoro już wróciłam z Walencji, to siedzenie w Żywcu na nic się nie zda. Zawsze chciałam "pomieszkać chwilę w Warszawie" i to wydawał się być moment odpowiedni. Czułam się nawet gotowa na "etat". Chyba. Znaczy tak mi się wtedy wydawało. Historię mojej przeprowadzki do Warszawy, chodzenia na rozmowy między wyjazdami i finalnie dostania pracy, wysyłając jedno CV, możecie przeczytać w powyższym wpisie.

Pierwsze pracujące lato

Było mi bardzo dziwnie. W sumie to cieszyło mnie nowe otoczenie, super ludzie w pracy i w ogóle fakt, że to wszystko jest takie "nowe" wkoło. Ale długo miałam też poczucie, że to wszystko jest "na chwilę". Tak minął czerwiec, lipiec i połowa sierpnia, a potem polecieliśmy do Norwegii. To był mój pierwszy urlop na etacie. Tydzień wolnego, zwrotka na mailu i wyliczanie, ile dni urlopu jeszcze mi zostanie. To dopiero było dla mnie kosmicznie dziwne uczucie i totalnie nowe doświadczenie :D


A potem przyszedł super intensywny czas w pracy, że szybko o urlopie zapomniałam, więc jeszcze szybciej próbowałam ogarnąć nowy. Przecież nie da się przeżyć całego listopada w Polsce...

Jesień nie była aż tak bardzo zła

Lato szybko się jednak skończyło, dni stawały się coraz krótsze, a ja coraz częściej zastanawiałam się, o co w tym wszystkim chodzi. Czy życie polega na tym, żeby wstawać rano, iść do pracy na cały dzień, a potem wracać zmordowanym do mieszkania wieczorem, żeby ugotować obiad na kolejny dzień, zrobić pranie i iść spać? Gdy już miałam chwilę czasu, wolałam obejrzeć serial, albo jakiś film (zasypiałam średnio po 4 minutach), niż włączyć komputer i napisać choćby krótki wpis. Gdyby nie Marcin i jego regularna motywacja, słowa, że nie wolno mi tak zaniedbywać bloga i olewać tego, co uwielbiam, co wywołuje uśmiech na mojej twarzy i sprawia, że jestem szczęśliwa, byłyby miesiące bez wpisów. Ja po prostu zapomniałam, jakie to wszystko jest super i jak wiele radości mi sprawia. I tak wpisów pojawiło się w sumie niewiele, że teraz aż mi mi trochę wstyd. Na całe szczęście Mój Motywator działał bez ustanku i po kilkumiesięcznym okresie słabości, udało mi się znowu odnaleźć radość z tworzenia :)

Plany na jesień nie były tak szalone jak w zeszłym roku, ale finalnie jesień etatowca udało się przetrwać. Poleciałam do Kenii(!!!), co okazało się super ekstra przygodą. Nigdy nie sądziłam, że wyląduję w tych rejonach, a tu destynacja totalnie pozytywnie mnie zaskoczyła! Polecam gorąco i to szybko, bo coś mi się zdaje, że na Kenię będzie wkrótce wielkie bum ;)


Zima? Mogłaby w końcu przyjść!

Na deser zaserwowałam weekend w Kolonii na jarmarkach świątecznych i nadeszło oczekiwanie na zimę. Z tą niestety kiepsko, bo w Święta (i trwającej przerwie) udało się jedno podejście na skitourach na Skrzyczne, ale niestety tylko do połowy. Wiatr był w środę taki mocny, że... Zwiewał mnie ze szlaku :D Dziś w końcu mamy prawdziwą zimę, ale zdecydowałam się spędzić ją przed kominkiem i z komputerem, żeby na koniec roku znów być chwilę offline. Szczególnie, że Nowy Rok będziemy witać w Tatrach 

Podróżniczy rok 2017

Choć od 12 czerwca pracuję "na etacie" nie przeszkodziło mi to w aktywnym podróżowaniu przez cały rok! Przez pierwsze trzy miesiące roku nie ruszyłam się z Walencji nawet na jeden weekend. Tak mi się tam dobrze żyło, że nie miałam żadnej potrzeby zmiany. Po powrocie do Polski o stagnacji nie mogło być jednak mowy.

Majówka 2017 to erasmusowe odwiedziny i mini Euro - trip: najpierw weekend w Amsterdamie, gdzie odwiedziliśmy Diego, mojego współlokatora z pierwszego Erasmusa. Potem dwa dni w Brukseli, u Niny, mojej kumpeli z tego samego okresu. A na koniec zostawiliśmy zwiedzanie Kolonii, gdzie z kolei odwiedziliśmy licealną przyjaciółkę mojej mamy. Nasz przedłużony weekend  majowy skończył się 8 maja, a już półtora tygodnia później siedziałam w samolocie z niewielką grupą inżynierów, pilotując swoją pierwszą w 2017 grupę. Wyjazd na mecz do Monachium i weekend pod znakiem golonki, samochodów i piwa - to było to!


Czerwiec - mamy więc Rodos, z dobrze znaną mi już grupą, który był wyjazdem wręcz i-de-al-nym, a potem przyszedł ETAT. Lipiec sierpień ograniczały się więc do weekendów w górach, lub Kielcach, aż nadszedł mój pierwszy, prawdziwy URLOP. A na urlop polecieliśmy do Norwegii

Wrzesień i październik to walka o przetrwanie. Pierwsze kryzysy w pracy, tęsknota za jesienią w zeszłym roku, kiedy to spełniłam jedno z największych marzeń - zwiedziłam Hawanę i zobaczyłam prawdziwą Kubę, jeździłam z plecakiem po Iranie... Coraz mniej słońca, coraz trudniej wstawało się rano do pracy. Mogło by się wydawać, że zamieniłam "życie idealne", na życie przeciętne. Ale o tym będzie jeszcze dalej.

W końcu w listopadzie przyszła Kenia. No i to już był konkret! Safari, przepiękne plaże i lazurowe niebo było dokładnie tym, czego w tamtym momencie potrzebowałam. A zaraz po powrocie był weekend w Koloni, pełen świątecznych smaków grzanego wina. Na tym zakończyły się szalone podróże 2017. Chociaż nie - właśnie ruszam w Tatry, gdzie przecież spędzamy Sylwestra ;)

A blogowo...

Ilość postów była dramatycznie mała (serio, szału nie było), ale to też dlatego, że zaczęłam dłużej pracować nad wpisami. Przykładam się mocno do zdjęć, staram się, żeby treści były dla Was przydatne i żeby nie zanudzać Was wodolejstwem z mojego życia. Jest w końcu trochę mięcha! Udało mi się zrealizować kilka ciekawych projektów i współprac, postanowiłam też podszkolić się w tworzeniu treści. Dzielnie się uczę, żeby działać coraz lepiej :)

Blog jest też od tego roku w programie afiliacyjnym Bookingu,  więc jeśli planujecie wkrótce jakieś rezerwacje, zachęcam Was, żeby klikać w link z zapiskowego bloga!

Ulubiona sekcja niektórych z Was, czyli cyferki!

12 lotów - szału nie ma, ale i tak uważam, że wynik całkiem niezły ;)
8 krajów, z czego Niemcy aż 3 razy! Kolejno: Hiszpania, Czechy, Holandia, Belgia, Niemcy, Niemcy, Grecja, Norwegia, Kenia, Niemcy.
46 000 pokonanych kilometrów, czyli ziemia okrążona raz i jeszcze trochę! To zaskakuje mnie najbardziej, bo spodziewałam się dużo słabszego wyniku. Nie liczyłam oczywiście żadnych podróży Żywiec - Warszawa, bo uzbierałoby się jeszcze kilka tysięcy ;)
Zaliczyłam aż dwie przeprowadzki!
W podróżach spędziłam 41 dni, czyli 101 mniej, niż w zeszłym roku.
Mieszkałam za to w ukochanej Walencji całe 3 miesiące 

A na koniec powiem Wam... 

Moglibyście pomyśleć, że zwariowałam. Żyłam z podróżowania, sprawiało mi to niesamowitą radość, dawało szczęście i spełnienie, a ja tak po prostu postanowiłam to zmienić. Ale w zeszłym roku, zaraz po zakończeniu sezonu, miałam tego dość. Za mną było kilka trudnych wyjazdów, ciągle byłam daleko od bliskich, tęskniłam za czymś, co zwie się codziennością. Za domowymi obiadami, zapalaniem świeczek o zmroku i ulubionym kubku z herbatą. Myślałam też, że fajnie byłoby mieć z kim dzielić te wszystkie sukcesy, radości i tworzyć plany. I że może to czas, żeby spróbować "normalności"? 

Bardzo szybko dostałam to, czego chciałam, bo już w pierwszych dniach stycznia. A Walencja była świetna na start. Po 3 miesiącach etatowej pracy czułam się super, pasowało mi to wolne życie na etacie, więc postanowiłam iść za ciosem. Nie chciałam jednak być daleko, więc wróciłam, chcąc przenieść styl życia w Walencji do Polski. To niestety okazało się niemożliwe. W Hiszpanii żyje się inaczej i choćbym na głowie stawała, nie zorganizuję sobie tak życia tutaj. 

Mogłabym narzekać i się wkurzać, że siedzę po kilka(naście) godzin za biurkiem przed komputerem, że dni są za krótkie, nie mam na nic czasu (i często ochoty), ze znajomymi widuję się bardzo rzadko (bo ciągle ktoś nie ma czasu). No dobra, czasem narzekam. Czasem bardzo narzekam i sama się wtedy trochę sobie dziwię, co ja to zrobiłam. Ale potem zdaję sobie sprawę, że sama tego chciałam i dostałam to jak na zawołanie. I że dobrze się stało, bo nikt nie powiedział, że tak będzie do końca mojego życia. Że przecież wszystko dzieje się po coś i czasem musi być trochę trudniej, żeby mogło być lepiej. 

Mimo tych krótkich dni, wielu godzin za biurkiem, braku czasu, narzekań i "niechceń", załamek, podłamek i zapytań "a po co to i czemu tak?", znalazłam w końcu odpowiedź na to ostatnie:

Bo gdy jest się razem wszystko nabiera nowego sensu :)


Moje życzenia na 2018 dla Was? Nie bójcie się zmian. Warto ryzykować i słuchać swojego serca, iść za jego głosem nawet, gdy coś wydaje się z pozoru nieracjonalne, a może nawet bez sensu.  No i gdy przyjdą gorsze dni, pamiętajcie, że wszystko dzieje się po coś :)


Wspaniałego 2018!  ❤️
---
Spodobał Ci się ten post? Będzie mi  miło jeśli podzielisz nim na Facebooku, albo  zostawisz komentarz :) Danie lajka nic Cię nie kosztuje, a dla mnie to znak, że doceniasz moją pracę.  Zapraszam Cię również na mój facebook'owy fanpage.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz