Shiraz pełne blasku!

Różowy meczet. Mauzoleum Shah Cheragh. Bazar Vakil. Persepolis. Tyle atrakcji i jeszcze zapowiadane słońce i względne ciepło! W Shiraz musiało być fajnie. Nawet po tej obłędnie długiej jeździe autobusem i braku pokoju w poleconym hostelu. Nawet po bijatyce taksówkarzy, którzy wyrywali sobie w nocy nasze plecaki. 


Nie było do końca pewne, czy z Isfahanu pojedziemy do Shiraz. Dziewczyny myślały o Yazd, o wypadzie na pustynię, a dopiero potem o Shiraz. Jednak - jako naczelna pogodynka naszej ekipy - byłam nieustępliwa. Zimny front, który dopadł nas ostatniego dnia w Isfahanie, lada moment miał trafić do Yazd, a potem do Shiraz. Wciąż najsensowniejszym ruchem była ucieczka na południe, aż do Bandar Abbas. Później znowu miało zrobić się cieplej, na tyle, żeby w Yazd można było chodzić bez zamarzania. Podjęłyśmy więc męską decyzję, że jedziemy do Shiraz.

Ponieważ tego dnia znów było święto narodowe, pan w recepcji oznajmił nam, że żadnego biletu do Shiraz już nie kupimy. Autobusem na dworzec też nie dojedziemy, on nam taksówkę zamówi. Podziękowałyśmy grzecznie i poszłyśmy na przystanek, na który akurat w tym momencie przyjechał autobus. Dziwnym trafem - na dworzec. Tam musiałyśmy trochę się nachodzić, ale bilet udało się znaleźć. Miałyśmy też czas, żeby zjeść kebab i ketchupowy popcorn (jeden z hitów naszego wyjazdu). Później czekał nas już tylko błogi sen w autobusie. Od piętnastej do dwudziestej drugiej trzydzieści.

Shiraz przywitało nas potyczką taksówkarzy. Pierwszy podał nam jakąś kosmiczną cenę za te kilka kilometrów, drugi z kolei, który dopiero co się zatrzymał, realną. Zgodnie wybrałyśmy więc tego drugiego, na co ten pierwszy wpadł w taką wściekłość, że zaczął wyrywać bagaże i powiedział, że "HA!", on nas też za tyle zawiezie. Pojawiło się kilkoro gapiów, którzy lobbowali pana nr jeden, więc jak już nasze bagaże znalazły się w samochodzie, nie miałyśmy za bardzo wyjścia. Przeprosiłyśmy pana nr 2 i pojechałyśmy do Taha Hostel. Trochę to trwało, bo Paulina musiała instruować taksówkarza gdzie ma jechać, ale w końcu się udało. Miejsce nie wyglądało na żaden hostel (szczególnie w nocy), ale okazało się, że po przekroczeniu niepozornej bramy, w środku zaskoczyło nas bardzo przytulne miejsce. Jechałyśmy w ciemno, więc pokoju trzyosobowego nie było, ale zgrabnie połączyłyśmy łóżka w dwójce i wygodnie przespałyśmy w Shiraz pierwszą noc.

 

 

Persepolis po raz pierwszy

Poranek rozpoczął się od śniadania w przyjemnym ogrodzie hostelowym i rozmowy z córką właścicieli. "Czy chciałybyście jechać do Persepolis? Bo widzę, że jesteście we trójkę, a tam jest jeden chłopak, który też chciałby jechać, to możecie się zrzucić na taksówkę, 10$ na osobę. Dajcie znać, zamówię." - zapytała prosto z mostu. Od razu podeszłam więc do chłopaka, którego nam wskazała i zapytałam, czy faktycznie z nami pojedzie. Miałyśmy już nagranego taksówkarza i przewodnika w jednym (poleconego przez dziewczynę z Couchsurfingu), pozostała kwestia terminu. Przewodnik mógł tego dnia o 13, więc stwierdziłyśmy, że w sumie różnicy nam to nie robi i możemy jechać dziś. Julian (owy chłopak) też był elastyczny w kwestii terminu - od pierwszego sierpnia pedałuje sobie z Niemiec gdzieś na Daleki Wschód, więc jeden dzień w tą czy w tamtą nie robił mu różnicy. Znaczy wtedy tak mu się wydawało. Ale o tym, dlaczego nasze skrzyżowane drogi biegły wspólnie przez prawie cały dalszy tydzień i do czego to wszystko doprowadziło, przeczytacie w kolejnym odcinku.

Wracając do tamtego poranka: przedpołudnie postanowiłyśmy wykorzystać na spacer po okolicy.


Meczet, którego nikt nie zna

Idąc w stronę "jakiejś wielkiej kopuły" trafiłyśmy do meczetu, którego mapka hotelowa nie zawierała. Uwaga - nawet sam Lonley nic o nim nie mówił. Mapy offline podawały nazwę w farsi, więc na niewiele się nam to zdało. Jaką więc niespodzianką okazało się jego wnętrze! Zanim jednak weszłyśmy do środka, najpierw przyodziałyśmy czadory, zdjęłyśmy buty i dopiero później - trochę nieśmiało - przekroczyłyśmy próg meczetu.

I szczęka opadła. Dech w piersiach zaparło.

To było takie WOW, na które czekałam. Setki, tysiące, setki tysięcy maleńkich lusterek, mieniących się różnymi kolorami. I ciepły wzrok kobiet, które zapraszały nas, żeby wejść dalej i zobaczyć więcej.



Wyszłyśmy pod wielkim wrażeniem. I zaraz przy wyjściu, pośród modlących się przed wejściem kobiet, zaczepiła nas dziewczyna, zaczynając tradycyjnie rozmowę: "Hello, where are you form? Welcome to Shiraz, how do you like Iran?". Po odpowiedzi na pytanie chwilę jeszcze porozmawiałyśmy (to była nowość), a na koniec zapytała, czy chcemy zobaczyć cmentarz. Dobry początek, drogi Shirazie!


W tym miejscu podzielę się z Wami wiedzą tajemną, albowiem zdradzę Wam nazwę (a nawet adres!) tego niesamowitego miejsca. Meczet nazywa się Seyed Alladin Hussein ibn Musa Alkazim i mieści się na placu Astaneh, w południowo - wschodniej części historycznego Shiraz.

 

Persepolis odsłona właściwa

Gdy w Iranie ktoś przedstawia Ci się jako Janusz, ciężko ukryć zdumienie. Architekt, miłośnik historii sztuki. Nasz przewodnik, Janusz.


Do Persepolis jechaliśmy około godziny, do tego doszła przerwa na obiad. A potem ucztę dla podniebienia zamieniliśmy na ucztę dla oczu. Doskonały wybrał nam Janusz czas, bo - po pierwsze - był to środek tygodnia, po drugie - większość zainteresowanych wybrała się tego dnia do Persepolis rano lub koło południa, więc w trakcie naszej popołudniowej wizyty w antycznym świecie ludzi było jak na lekarstwo. Ale do rzeczy. Dokładnie pamiętam sprawdzian z historii w liceum, w którym do wypełnienia była tabelka "gdzie? kiedy? kto wygrał?" i dotyczyła właśnie podbojów Aleksandra Wielkiego. Dlaczego Wam o tym wspominam? Bo swego czasu bardzo dużo się historii uczyłam, a czasy starożytne były mi szczególnie bliskie. A za tabelkę dostałam zero punktów. Dlaczego? Bo nie zgadzała się z kluczem "pana profesora". To nic, że zgodna była z faktami. Krew mnie zalała, swojego w końcu dowiodłam, ale sytuacja ta na tyle wbiła mi się w pamięć, że na hasło: bitwa pod Persepolis oblewał mnie długo później zimny pot, a ciśnienie rosło do 220.

O historii, Dariuszu i Kserksesie nie będę się rozpisywać, bo zrobił to już dawno Wojażer. Jeśli więc macie ochotę na małą powtórkę z historii, koniecznie przeczytajcie jego tekst. Ja w Persepolis dałam się po prostu ponieść wyobraźni i postanowiłam odczarować te moje koszmarne, licealne skojarzenia.


Jeśli będziecie się zastanawiać, czy do Persepolis pojechać warto - no to ja uważam, że warto. Może dla niektórych będą to tylko "kolejne antyczne ruiny", ale kawał historii, który się za nimi kryje, jest zdecydowanie wart poznania. A wiadomo, że skuteczniejsza to nauka, niż z licealnego podręcznika.


Mauzoleum Shah Cheragh na dobranoc 

Po powrocie z Persepolis godzina wciąż była młoda, chciałyśmy więc wykorzystać nadchodzący wieczór. Paulina postanowiła odpocząć, a my z Moniką wybrałyśmy się na poszukiwania "nocnego życia". Najpierw trafiłyśmy na bazar pełen złota, potem - do meczetu. Nie można było jednak wejść do niego "ot tak". Ubrałyśmy czadory i czekałyśmy grzecznie na przewodniczkę, bo w to miejsce turyści mogą wejść jedynie w ich towarzystwie. Potem kontrola bezpieczeństwa i wejście na pierwszy dziedziniec. A potem na drugi. Och jak zjawiskowo wyglądało to miejsce nocą!


Do wnętrza meczetów nie da się niestety wejść. O ile w tym poprzednim zostałyśmy ciepło przyjęte przez wszystkie kobiety modlące się w środku, tak tutaj przewodniczka stanowczo oznajmiła, że wstępu do środka nie ma. To miejsce tylko dla muzułmanów. Dlatego polecam Wam poszukać innych lusterkowych meczetów, bo tutaj wnętrza nie zobaczycie. W ogóle pani przewodniczka była niezmiernie przejęta swoją rolą, więc miałam wrażenie, że karciła mnie trochę wzrokiem za każdym razem, gdy zostawałam w tyle zrobić jakieś zdjęcie. Dlatego do mauzoleum Shah Chergah poszłyśmy jeszcze raz, kolejnego popołudnia. Bardzo chciałam uchwycić go w czasie zachodu słońca. Pani przewodniczka zajmowała się w tym czasie pewnym Niemcem, więc spokojnie robiłam sobie zdjęcia, bez żadnych wyrzutów sumienia.


Różowy meczet Nasir al-Mulk

Jedni mówią, że hit, inni, że totalny kit i kicz. No a to zależy od miejsca, w którym się w środku usiądzie. Bo wszystkie zdjęcie, które wcześniej widziałam dały mi wyobrażenie przestrzeni, niczym w meczecie w Kordobie. Widziałam pustkę i wiązki światła, wpadające przez kolorowe witraże. Nie da się ukryć, że na zdjęciach, to Różowy Meczet robi ogromne wrażenie, ale tak na prawdę jest mały i zatłoczony. Nie ma co się dziwić, wszak zobaczyć (a raczej - sfotografować) to cacko chce każdy, kto wybiera się do Shiraz. Meczet Nasir al Mulk otwierają o 7:30 i przez około pół godziny można faktycznie zrobić kilka ujęć pustej przestrzeni, wtedy też światło jest najbardziej efektowne. Największe zaś wrażenie zrobią na Was zdjęcia, które później oglądać będziecie w domu :)


Hit wizyty w Różowym meczecie? Gdy Azjatka w hidżabie postanowiła do zdjęcia uklęknąć i zamaszyście się przeżegnać.

Bazar Vakil skusił mnie na zakupy

Ostatnim punktem obowiązkowym w Shiraz był dla nas bazar Vakil (do must see pewnie większość doda jeszcze ogrody Eram, ale ponieważ był w remoncie, odpuściłyśmy wizytę i płacenie za wstęp). Gubiąc się w targowym labiryncie, wraz z koleżanką poznaną przez Couchsurfing, dotarłyśmy na mały skwer, gdzie w rogu znajdowały się sklepiki z biżuterią. Nie planowałam niczego tutaj kupować (przed nami wciąż był kawał drogi i dużo czasu w Iranie), ale czasem jest tak, że po prostu coś zobaczysz i koniec. No tak Cię zachwyci, że wszystkie postanowienia idą precz. Gdy pośród wszystkich świecidełek, kolczyków, pierścionków, naszyjników i bransoletek zobaczyłam właśnie tę, podskórnie czułam, że finalnie wyląduje na mojej ręce. A że sprzedawca otwarty był na negocjacje, moje przeczucia szybko się sprawdziły. Potem do bransoletki dołączyły jeszcze skórzane, ręcznie robione buty. W końcu bardzo lubię przywozić z różnych zakątków świata pamiątki, które z powodzeniem mogę wykorzystywać na co dzień. Pod tym względem Iran spisał się znakomicie!


Jak zakończyła się nasza wizyta w Shiraz? Najpierw doskonałym obiadem w fast-foodzie "Baran", w którym jadłam chyba najlepszego hamburgera pod słońcem (te orientalne przyprawy to jednak cuda potrafią zdziałać!). A potem długim spacerem do miejskiego parku i wieczornym, ponownym spotkaniem z Januszem. Ten, podobnie jak Hamid w Isfahanie, postanowił wywieźć nas trochę poza centrum i pokazać, gdzie młodzi spędzają czas na świętowaniu, dobrej zabawie i szukaniu drugiej połówki.

 
Pozostałe wpisy z Iranu:
Isfahan - przereklamowana wizytówka Iranu
Gdy burza piaskowa zmienia wszystkie plany
Historie z przepięknej wyspy Qeshm
Wyspa Hormoz i jej kolorowe góry

#IranskaPrzygoda to dwutygodniowy wypad, na który wybrałam się z Moniką i Pauliną z bloga Obrazki Blondynki. Jej wpis z Shiraz  przeczytacie TUTAJ.
---
Spodobał Ci się ten post? Będzie mi  miło jeśli podzielisz nim na Facebooku, albo  zostawisz komentarz :) Danie lajka nic Cię nie kosztuje, a dla mnie to znak, że doceniasz moją pracę.  Zapraszam Cię również na mój facebook'owy fanpage.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz