Isfahan - przereklamowana wizytówka Iranu

"Iran jest przereklamowany" - takie były moje wnioski po pierwszych dwóch dniach spędzonych w Isfahanie. A miało być zupełnie inaczej. "Iran jest obłędny!", " To będzie Twój najlepszy dotychczasowy trip, zobaczysz.", " Och, ale Ci zazdroszczę, że lecisz do Iranu!". Tak reagowali wszyscy(tak, absolutnie wszyscy) znajomi, którzy perskie wakacje mieli już za sobą. Przeczytałam też sporo relacji blogowych i moje wyobrażenie mogło być tylko jedno: Iran będzie doskonałym miejscem na moje upragnione wakacje. Z dala od turystów, zorganizowanych grup i pięciogwiazdkowych hoteli. Ochy i achy miały nie odstępować mnie na krok. A w Isfahanie stwierdziłam, że Iran to jeden wielki klops.

 

Czasem jest tak, że po prostu się tego nie czuje. Jest pięknie, ładnie, nawet w miarę przyjaźnie, no ale nie ma chemii. Tak było z Isfahanem. Niby te meczety takie piękne (Sheika Lotfollah'a widnieje przecież na okładce najsłynniejszego przewodnika po Iranie, z którym porusza się tam KAŻDY turysta i podróżnik), oko i aparat cieszyły się niezmiernie fotografując kolejne miejsca, ale wciąż zachwytu było brak. Czym spowodowany był ten stan? Zmęczeniem po podróży? Frontem atmosferycznym, który zaburzył nam nieco cały wyjazd, ograniczał nieco słońce i zaniżał temperatury? Nie wiem, ale coś wyraźnie było nie tak.

Witajcie w Iranie i uciekajcie do Isfahanu! A co z Teheranem?

Planowałyśmy z dziewczynami (Moniką i Pauliną) pierwszy dzień spędzić w stolicy Iranu. Nad ranem na lotnisku poznałyśmy jednak Sebastiana z Belgii, który wybierał się właśnie do Teheranu, a później Jarka z Białegostoku, który jechał do Isfahanu. Po głębokiej analizie wszystkich za i przeciw i my postanowiłyśmy wsiąść w VIPowski PKS do Isfahanu, ażeby zameldować się w mieście koło południa. Na dworcu wszystko odbywało się w gwarnej atmosferze, a dworcowa poczekalnia aż huczała krzykiem mężczyzn werbujących kolejnych klientów.

Przespałyśmy całe 7 godzin drogi, miodzio. O mało co nie pojechałyśmy nawet dalej, bo nasz twardy sen wcale nie planował oznajmić nam, że czas wysiadać. Na całe szczęście Jarek czuwał, więc wysiadłyśmy na dobrym dworcu, w dobrym mieście.  Po zostawieniu rzeczy w hostelu (Amir Kabir, polecam! Warunki dalekie od luksusowych, ale tanio i jest ciepła woda pod prysznicem. Trzeba tylko uważać na recepcji, ale to tym później) chcieliśmy koniecznie coś zjeść, ale to wcale nie było takie proste. Miasto świeciło pustkami, ledwie w jednym miejscu udało się nam dostać kebab i coś na kształt mielonego z ziołami w ceratowym chlebie. A potem dotarliśmy na bazar i Plac Immama Hommeiniego i tu już serio miało być wow.

Ale nie, nie było. Co więcej, irytowało mnie to, co działo się wkoło. Naganiacze sklepowi może nie byli tacy namolni jak w Maroko, ale i tak skończyliśmy pijąc herbatę w sklepie z dywanami. Co chwilę słychać było "Welcome to Iran", co na początku było bardzo miłe, ale kolejnego i kolejnego dnia dawało nieco w kość. Bo zwykle nie kończyło się na przywitaniu, tylko padało pytanie: "Jak Ci się podoba w Iranie?", a zaraz potem: "Co myślisz o Irańczykach?". Cóż, ciężko myśleć cokolwiek po jednym dniu, ale z uśmiechem odpowiadałyśmy, że czujemy się bardzo ciepło przyjęte. Gdyby jeszcze te pytania prowadziły do dłuższych rozmów... Ale nie, to po prostu była taka sympatyzująca "zagajka". Zaskakująca była też chęć robienia sobie z nami zdjęć. Nie jestem w stanie zliczyć, do ilu fotografii pozowałyśmy Irańczykom. Selfie ze znajomymi, zdjęcie z dziećmi, z babcią, rodzinką i teściową. Pojedynczo, w duecie, trójkami.

Isfahan jest już bardzo turystyczny

Ja słusznie zauważyła Monika, najgorsi byli inni turyści i "podróżnicy". Wpatrzeni w kolejne strony Lonley Planet spoglądali na każdego mijanego turystę spod byka, jakby spacerowanie po Isfahanie było zabronione. W hostelu ciężko było usłyszeć uśmiechnięte "hello" od innych backpackersów. Przecież każdy z nich był taki wyjątkowy, że dotarł do Iranu! Jakim prawem pojawiali się tu inni? Dlatego też drugiego dnia rano odpuściliśmy Plac Immama (na ten przyszedł czas kolejnego dnia o świcie) i poszliśmy rano w kierunku Jame Mosque. Choć budowla była wspaniała, wciąż trudno mi się było poczuć to coś.


Późniejszy spacer po dość zaniedbanej części miasta okazał się chyba najbardziej atrakcyjnym momentem w Isfahanie. Nawet prawdziwy bazar był ciekawszy, choć asortyment w postaci brzydkich butów i ubrań rodem z polskich targów w połowie lat dziewięćdziesiątych nie powinien tego zapewniać. Tam toczyło się życie pozbawione sztuczności bazaru wokół Placu Immama. Ale i tam dopadł nas pan w białym sweterku. Były weterynarz, z który z radością postanowił pokazać nam to i owo. Szkoda, że finalnie i tak doprowadził nas to swojego sklepu z dywanami...

Miarka się przebrała. Postanowiłyśmy zadzwonić do Hamida, ziomeczka z couchsurfingu. Pracował jako przewodnik, ale miałyśmy nadzieję, że pokaże nam coś więcej, niż poleca Lonley. Spotkaliśmy się na Placu Immama i wybraliśmy wspólnie do Pałacu Chehelstoon, a potem prosto na... Imprezę. Tak, na irańską imprezę. Było jedzenie, alkohol i tańce, czyli praktycznie jak na typowej domówce w Polsce. Z małym wyjątkiem: nasze domówki odbywają się po prostu w domach, a tamta kilkadziesiąt kilometrów za miastem, w posesji otoczonej wielkim grubym murem, pod ścisłym monitoringiem. O 19 byłyśmy już w drodze do hostelu, zatrzymując się z naszą nową irańską koleżanką na świeżutką, gorąca baklawę i pyszny doogh (taki rzadki kwaśno-ziołowy jogurt, mniam!). Historie irańskich naszych imprez to jednak temat na zupełnie inny wpis.
 
Wyjeżdżałam z Isfahanu z kilkoma myślami. Pierwszą, że to był zły pomysł na wakacje, bo Iran w żaden sposób nie jest wakacyjnym kierunkiem. Drugą, że ten "nieturystyczny kraj, pełen życzliwych ludzi" to bujda i pewnie czekają mnie dwa tygodnie w męczącym kraju typu Maroko. I w końcu trzecią: że jednak spróbuję dać mu drugą szansę w Shiraz. A jak trzeba będzie, to i trzecią na południu. Albo i jeszcze kolejną. W końcu przecież musi być super, nie?

Przeczytaj kolejne wpisy z Iranu:
Jak poznałyśmy irańskiego Janusza, czyli przepiękne meczety w Shiraz i antyczne Persepolis 
Jak burza piaskowa w Iranie pokrzyżowała nasze plany
Fotograficzne historie z malowniczej wyspy Qeshm
Hormoz - najpiękniejsza wyspa w Iranie

#IranskaPrzygoda to dwutygodniowy wypad, na który wybrałam się z Moniką i Pauliną z bloga Obrazki Blondynki. Jej wpis o Isfahanie przeczytacie TUTAJ.
---
Spodobał Ci się ten post? Będzie mi  miło jeśli podzielisz nim na Facebooku, albo  zostawisz komentarz :) Danie lajka nic Cię nie kosztuje, a dla mnie to znak, że doceniasz moją pracę.  Zapraszam Cię również na mój facebook'owy fanpage.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz