-"Kiedy wracasz do Hiszpanii?" -"A jeśli Ci powiem, że wcale nie wracam?"

Ostatnimi czasy najczęściej pojawiającym się pytaniem skierowanym w moją stronę jest: "Kiedy wracasz do Walencji?". A gdy zaraz potem pada odpowiedź: "Nie wracam!", widzę tylko wielkie oczy rozmówcy, a z ust pada zaskoczone:"No jak to?! To co będzie dalej?". No to ja Wam dziś powiem, "co będzie". A będzie, oj będzie!


Jak dobrze pamiętacie (a jeśli nie, to zerknijcie do tekstu, w którym wyprowadzam się do Walencji) moja planowana wyprowadzka była z założenia ograniczona w czasie. Dostałam stypendium na trzy miesiące, więc postanowiłam wybrać te najbardziej szaro-bure w całym roku, żeby uciec od polskiej pluchy i spędzić ją w słonecznej Hiszpanii. Miałam wrócić na początku kwietnia i zastać w Polsce piękną, kwitnącą i pachnącą wiosnę, no ale niestety póki co palę w kominku i czekam, aż w końcu przestanie sypać śnieg, albo lać deszcz. No i kiedy będę mogła schować ciepły płaszcz i zimowe buty. Dobra, do rzeczy. Założeń na czas wyjazdu było kilka.

Po pierwsze - piękna pogoda zamiast szarej zimy

W sumie założenie zostało spełnione, chociaż styczeń nie był w Walencji zbyt łaskawy. Tygodniowa ulewa sparaliżowała miasto, czasem miałam z tej okazji home office, czasem szef odwoził nas wcześniej samochodem, bo w żaden inny sposób nie dało się poruszać. No i zimno było strasznie! Ale na szczęście pogodowa załamka nie trwała długo i w zasadzie przez te trzy miesiące padało może łącznie dwa tygodnie (chociaż na Walencję to i tak dużo!). Tak czy siak, w lutym było już lepiej, a marzec w ogóle był super. Zresztą wróciłam opalona jak z tygodniowych wczasów w Chorwacji w lipcu, a to mówi samo za siebie :D

Po drugie - praktyka języka

Kiedy wróciłam z Erasmusa trzy lata temu mój hiszpański był na poziomie komunikatywnym, ale tylko w mowie bardzo potocznej. Z pisaniem miałam ogromne problemy i choć generalnie mogłam się bez problemu wszędzie dogadać (praca marzeń często wysyłała mnie do krajów hiszpańskojęzycznych), nie był to poziom, który mnie satysfakcjonował. Na szczęście przez ostatnie trzy miesiące codziennie pracowałam po hiszpańsku, mając bezpośredni kontakt zarówno z klientami, jak i z hiszpańskojęzyczną ekipą w pracy, więc siłą rzeczy moje kompetencje językowe wzrosły. To był w zasadzie punkt najważniejszy i bardzo, ale to bardzo się cieszę ze swobody językowej, którą przez te trzy miesiące zyskałam. Muszę popracować jeszcze nad gramatyką (oj, tego bez książek nie da się nauczyć), ale przynajmniej mam motywację, żeby wciąż mieć z hiszpańskim nieustający kontakt.

Po trzecie - stała, regularna praca

Powiem Wam szczerze, że tego to bardzo się obawiałam. Ku mojemu zaskoczeniu... Wcale nie było tak źle! Praca w Hiszpanii rządziła się co prawda swoimi prawami, więc trzy razy w tygodniu kończyłam ją o 14:00, ale nawet te dni, kiedy pracowałam do 19:00 nie były najgorsze. W styczniu było ciężko, bo szybko robiło się ciemno, ale kiedy przyszła wiosna, nawet to nie było mi straszne :) Obawiałam się, że z powodu porannej pobudki zawsze będę zmęczona i niewyspana, a tu energia rozpierała mnie co nie miara! Wypracowałam sobie swoje małe rytuały, do których należała chociażby owsianka na śniadanie (no chyba, że mowa o weekendach, to zupełnie inna bajka) i spacer połowę drogi do pracy, a połowę jazda na rowerze. Gdy zrobiło się cieplej zaczęłam regularnie biegać w Turii, w weekendy jadałam z dziewczynami na mieście, żeby spróbować jak najwięcej dobroci, które oferuje Walencja. Chodziłam na długie spacery, gotowałam, pijałam niespieszną kawę w barach. Wpadłam w pewien rytm, który bardzo, ale to bardzo mi się spodobał. Do tego stopnia, że przez trzy miesiące ani raz nie wyjechałam z Walencji! Nawet na weekend, nawet na jeden dzień. Walencja znowu zaserwowała mi idealne życie.


Po czwarte - grube życiowe rozkminy

Czasem człowiek dochodzi do takiego momentu w życiu, w którym zwyczajnie musi sobie trochę spraw przemyśleć. "Quo vadis Natiku?" - pytałam siebie intensywnie w listopadzie i grudniu, ale odpowiedzi jakoś nie pojawiały się na horyzoncie. Jak dobrze wiemy, czasem trzeba po prostu zmienić perspektywę, spojrzeć na swoje życie z innej strony, no i dać sobie czas. Tylko tyle i aż tyle. No więc żyłam sobie spokojnie, myślałam sobie spokojnie, rozprawiałam się ze wszystkimi stworami, potworami i dobrymi duszkami w mojej głowie i w marcu stwierdziłam, że tak, jestem gotowa, żeby wrócić. Co więcej, ja bardzo wrócić chcę! Mimo perspektyw na pracę w Walencji, zdałam sobie sprawę, że to nie wszystko. Choć Domi, Kinga i Asia sprawiały, że czułam się tam każdego dnia jak w domu, to na dłuższą metę jednak za mało. Mimo wszystko to w Polsce mieszkają ludzie najbliżsi mojemu sercu, a ja za nimi zwyczajnie tęskniłam. Oni na szczęście dzielnie znoszą moje najbardziej szalone pomysły i mają do mnie anielską cierpliwość, więc po prostu uznałam, że ja sobie mogę dalej jeździć, ale bazę chcę mieć w Polsce. Przynajmniej narazie ;)

Dlaczego wróciłam?

No cóż, po zakończeniu stypendium musiałam wrócić, żeby załatwić wszystkie formalności na uczelni. Poważnie :D Przy okazji odebrałam w końcu dyplom, bo od czasu, jak zostałam psychologiem minęło już trochę (prawie rok!), więc najwyższa to była pora, żeby pozamykać wszystkie sprawy związane z uczelnią. Sprawy zostały pomyślnie załatwione, Święta minęły, a ja...

Doszłam do wniosku, że choć w Walencji było tak doskonale, to znowu jakby trochę nierealnie. No kurczę, życie bez żadnych problemów, pośpiechu, ani zmartwień, to nie jest życie prawdziwe. A znając przekorność losu i te w końcu by się zaczęły. Uznałam, że skoro wszystko w środku mówi: "wracaj!", to trzeba wracać. Po prostu.

Co dalej? Depresja po Erasmusie?

ALEŻ SKĄD!  Szczęście to wielkie, bo życie po Erasmusie drugi raz chyba nie jest możliwe w takim stanie. Powiem więcej - dawno nie czułam się tak dobrze i spokojnie. No i w doskonałym momencie pojawiłam się w Polsce! W zasadzie wróciłam dokładnie na czas Spotkania Blogerów Podróżniczych w Cieszynie, które odbyło się już po raz piąty. Potem były Święta Wielkanocne, które w sumie też spędziłam trochę w rozjazdach i zaraz ruszam dalej!

W tym roku udało mi się zaplanować konkretną majówkę, która będzie trwała aż tydzień. Cieszę się niezmiernie, bo to podrasowany plan z zeszłego roku, który niestety z powodów zdrowotnych musiał w ostatniej chwili zostać wtedy odwołany. Najpierw będzie Amsterdam, w którym odwiedzę mojego fantastycznego hiszpańskiego współlokatora Diego! No mówię Wam, nie widzieliśmy się trzy lata, więc cieszę się jak dziecko na wizytę w lunaparku!! Albo bardziej <3 Przy okazji mam zamiar poznać trochę miasto, bo pierwsza moja wizyta w Amsterdamie trwała jeden dzień i wypadała w trakcie urodzin królowej, więc to była jedna wielka impreza (z rodzicami) w pomarańczowych koronach, a nie żadne zwiedzanie. Z Amsterdamu kierunek Antwerpia, choć może prosto Bruksela (to się okaże, pozostawiam margines spontaniczności!), gdzie czekać będzie już Nina, moja erasmusowa znajoma, która wpadła do mnie w odwiedziny w trakcie Las Fallas. Na koniec zaplanowana jest Kolonia. Całość trwać będzie tydzień i jeśli wierzyć prognozie pogody, to ma być  bardzo słoneczny tydzień! Ależ się cieszę :D

A jak wrócę, to mam już zaplanowane pierwsze pirackie wyjazdy. A potem? Może jednak rozejrzę się za jakąś regularną pracą? :) Hm, potem to się dopiero okaże.
---
Spodobał Ci się ten post? Będzie mi  miło jeśli podzielisz nim na Facebooku, albo  zostawisz komentarz :) Danie lajka nic Cię nie kosztuje, a dla mnie to znak, że doceniasz moją pracę.  Zapraszam Cię również na mój facebook'owy fanpage.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz