Linz - miasto przyszłości, któremu dałam się zaskoczyć

Linz. Nazwa brzmiała mi w uszach dźwięcznie, choć nie miałam z nią absolutnie żadnych skojarzeń. No może z Lindt, ale przecież z fabryką czekolady Linz niewiele ma wspólnego. Chociaż fabryk tutaj sporo. Linz było więc dla mnie wielką niewiadomą. Przemysłowe miasto stali nie wróżyło jednak fajerwerków. Alternatywne muzea? Restauracje? Światowe koncerty? Bardzo proszę! Okazało się, że Linz oferuje jeszcze więcej. 


Zanim jednak dojechaliśmy do Linz, trochę czasu minęło. Najpierw - jeszcze w Polsce - musiały się odnaleźć wszystkie trzy auta, bo na umówionej stacji benzynowej, z której reszta ekipy miała nas odebrać, pojawiło się tylko jedno. Na szczęście na kolejnym zjeździe czekało już drugie, więc Andrzej mógł się szybko przepakować i tylko ja zostałam bez przydzielonego mi wozu. Powód? Mosak i Maciek postanowili bardzo wiernie słuchać nawigacji i urządzili sobie małą wycieczkę krajoznawczą. Jak się miało okazać nieco później - nie jedyną w ciągu tego dnia ;) Na szczęście i oni się w końcu znaleźli, więc mogliśmy ruszyć w  dalszą drogę. Szybki postój w Znojmo na obiad i chwilę później byliśmy w Austrii.

Wszystko szło nadzwyczaj gładko. Aż do momentu, kiedy to postanowiłam zainteresować się znakami i naszą instrukcjo - mapo - nawigacją w wersji papierowej. Żeby sobie sprawę bardziej skomplikować, zerknęłam też na nawigację właściwą, która miała jeszcze inne zdanie na temat tego, gdzie aktualnie jesteśmy i którędy mamy jechać. No i trochę za późno się zainteresowałam... Ja wiem, że objazd Wiednia nie jest prosty i łatwo się zgubić, więc przedstawię Wam tylko wersję, którą z Maćkiem i Mosakiem ustaliliśmy w samochodzie: 'Wybraliśmy drogę krajoznawczo - widokową, żeby za długo nie musieć czekać na pozostałe samochody". I właśnie w tym momencie, kiedy dojechaliśmy do drogi właściwej, z prawej strony przejechał samochód z Moniką, Pauliną i Tomkiem, a zaraz za nimi z Hanią, Andrzejem i Łukaszem. Także jakby coś, to ta nasza ledwo zauważona przez GPS dróżka przez pola słoneczników została wybrana specjalnie. My się wcale nie zgubiliśmy!


Dojechaliśmy do Linz późnym popołudniem. Jako jedyne auto - ekhm, ekhm - prosto do celu, bez żadnego kluczenia! Wjechaliśmy w deptak, skręciliśmy w podziemny parking, gdzie czekała już na nas niezastąpiona Ula. Szybki check-in i zbiórka na kolację. I to nie byle jaką... Stek z jajkiem benedyktyńskim był nieziemsko smaczny! Byłam jednak wciąż najedzona po czeskim obiedzie (wiadomo, wyprażany syr i frytki), więc zdecydowałyśmy się wziąć go z Pauliną na pół. Do tego rewelacyjne białe wino, no i na deser oczywiście schnapps. Choć ciągle padało, a temperatura przypominała bardziej tę styczniową niż lipcową, poszliśmy na spacer do Linzer Schloss. Kilka zdjęć nocnego Linz i mieniącego się kolorami muzeum Ars Electronica i każdy marzył już tylko o ciepłym prysznicu i jeszcze cieplejszym łóżku. Trzeba było naładować akumulatory, kolejny dzień miał przynieść zaskakującą ilość atrakcji... :)

Przewodnik po Linz - historia prawdziwa

Przewodnik Sebastian czekał punktualnie, więc z samego - deszczowego, a jakże - rana ruszyliśmy zwiedzać. Plan był zupełnie inny, ale chyba nikt nie przypuszczał, że w środku lipca termometr może wskazywać zaledwie kilkanaście stopni, a z nieba nieustannie lać deszcz, więc nasz super elastyczny Seba przeorganizował wszystko raz dwa i nawet prawie nie zmokliśmy, a wypełniliśmy wszystkie punkty programu! Żeby nakreślić Wam klimat poznawania Linz z Sebastianem, konieczne jest  krótkie przedstawienie naszego przewodnika.

Miał być księdzem, ale kiedyś w telewizji, w jakimś programie na żywo powiedział któremuś ważnemu biskupowi, że jest zaprzeczeniem nauki Kościoła Katolickiego i jego zachowanie to doskonały wzór tego, jak chrześcijanin nie powinien się zachowywać. Zakończył więc swoją karierę z przytupem, a co. Później został politykiem, a teraz jest aktywistą o artystycznych zapędach i przewodnikiem. Sebastiana wszyscy znają i odniosłam wrażenie, jakby byli pod jego mrocznym urokiem :D Wystarczył jeden telefon, żeby Sebastian załatwił nam bilety na koncert Diany Krall (i to 45 min przed jego rozpoczęciem), jedno zdanie, żeby Tomek mógł wejść na taras hotelu i zrobić  z niego fantastyczne zdjęcia. Raz dwa zmieniał plan, dostosowując go do naszych "widzi mi się" i aktualnych warunków atmosferycznych. No i poczucie humoru miał niczego sobie, więc słuchanie go było czystą przyjemnością. Nawet, jak szatańsko się śmiał.


Ars Electronica: sztuka, nauka i 8K

Panowie cieszyli się jak mali chłopcy, ale i dziewczęta  wyrażały z początku spore zainteresowanie. Potem było tylko wielkie WOW. Choć byłam przecież w Museo de las Sciencias w Walencji, ale (przykro mi to mówić), ani się do Ars Electronica nie umywa. Połączenie sztuki, nauki i przyszłości w sposób przystępny dla nie-artysty i nie-naukowca, a potrafiący jeszcze tak skutecznie zainteresować, to prawdziwe wyzwanie. Linz mu podołało. Najpierw myślałam, że najwięcej frajdy sprawi nam dział dla dzieci, gdzie Mosak programował robota - osę, a Paulina postanowiła dać upust swoim artystycznym fantazjom i drukując na drukarce 3D przepiękną kaczkę (wszystkie dzieci drukowały coś na kształt kupy) po prostu ją... Złamała. Drukarkę znaczy, nie kaczkę.

 

Ale potem zeszliśmy na najniższy poziom, gdzie czekało na nas jedno wielkie laboratorium w większości poświęcone psychologii poznawczej! Rany! Gdyby na uczelniach wykładali psychologię tak namacalnie i jasno, jak w Ars Electronica, życie studentów psychologii miałoby zupełnie inne barwy. O większości sprzętu tylko słyszałam, część aparatury widziałam w Instytucie Medycyny Lotniczej, gdzie miałam jednodniowe(!) praktyki. A w Linz tak po prostu możesz przyjść do Ars Electronica i tym wszystkim się bawić. Serio, to jest jak granie w super gry! Można też było sterować protezami, obserować hodowane roślinki i drukować prawdziwe dzieła sztuki na wielkich, profesjonalnych drukarkach 3D. Ja na pamiątkę zrobiłam sobie zdjęcie własnej siatkówki. Patrzcie jaka ładna <3

 

Na koniec było prawdziwe WoWoWOW. Usiedliśmy na podłodze w małej sali kinowej, ubraliśmy okulary 3D i nagle wszędzie pojawił się kosmos! I to w 8K. A znaczy to tyle, że jakoś była onieśmielająca. Byliśmy na słońcu i Hania dotykała Ziemi, a potem byliśmy na ziemi i w ogóle nieziemsko było! No, to trudne do opisania, ale powiem Wam, że wszystkie kina 3D się chowają. Nawet 4D z paryskiego Disneylandu musi się podciągnąć.

fot. Tomek Gola

Linz pełne atrakcji

Ars Electronica to nie jedyne muzeum w tym mieście. Jako drugie na naszej liście zagościło Voestalpine Stahlwelt. Przy wejściu wszystkie głowy zadarły nosy. Aż kark bolał. Jedno zdjęcie, drugie, selfie z prawej i z lewej. Bo grunt to mieć pomysł - w tym przypadku - na stal. Na takie zagospodarowanie przestrzeni, żeby człowiek chciał poczytać o tej stali. Więc chodziliśmy, słuchaliśmy audioguide'a i czytaliśmy o stali. Dowiedziałam się, że na miejscu organizuje się też stalowe warsztaty i znowu okazało się, że muzeum nie musi być nudne. Ba, wielka huta może stać się prawdziwą atrakcją, nie tylko turystyczną.


A potem popłynęliśmy w rejs. I to nic, że lało, wiało, a chmury zasłaniały co tylko się dało. Sebastian raczył nas różnymi historiami ze swego barwnego życia, pan kelner donosił aperole i apfel strudle, kawy i serniki, a ekspedycja stawała się dzięki temu jeszcze bardziej ekspedycyjna. Strudel z sosem waniliowym faktycznie był pierwsza klasa. Pływaliśmy Dunajem wśród murali, podziwiając ten deszczowy Linz. Pan kelner zaliczył ostry prysznic z plandeki, która chroniła nas przed totalnym zmoknięciem, fundując nam scenę lepszą niż z niejednego kabaretu.


Na chwilę przestało padać, nawet słońce nieśmiało zaczęło przedzierać się przez chmury. Wsiedliśmy więc do zabytkowego tramwaju, który zawiózł nas na Górę Postlingberg. Rozciąga się stamtąd przepiękny widok na panoramę miasta, ale musicie uwierzyć mi na słowo, tak jak ja uwierzyłam przewodnikowi. Bo widzieliśmy tylko chmury... Cele wędrówki (bądź jak kto woli, wjazdówki) są dwa: pierwsze to Sanktuarium, które większość nowożeńców z Linz i okolic wybiera na swój ślubny ceremoniał oraz Baśniowa Kraina Krasnali, znajdująca się w starej, powojennej rotundzie.

Cacko to nie było remontowane od lat siedemdziesiątych, więc możecie sobie wyobrazić, że klimat jest jedyny w swoim rodzaju. Najpierw czekała nas przejażdżka smoczą kolejką (i to aż cztery okrążenia!), a potem weszliśmy do miniaturowej krainy baśni. No powiem Wam, że w połączeniu z efektami świetlno - dymno - dźwiękowymi atrakcja pierwsza klasa :D

Zafascynowany Mosak :D

Anioły mieszkają na dachach

Nie spodziewałam się, że w Linz toczyć się może takie ciekawe życie. Że knajpki są takie przytulne, restauracje serwują prawdziwe rarytasy dla podniebienia, że przyjemnie tak po prostu tutaj pospacerować. Albo urokliwymi uliczkami z kolorowymi kamienicami, a jak ktoś woli, to dachami. Dokładnie tak. Dachami. Latem Linz oferuje najbardziej niezwykłą trasę spaceru: po konstrukcji zainstalowanej na dachach.

Hohenraush to wystawa, a raczej instalacja, która co roku obiera za temat inny niebiański, bądź podniebny twór. W zeszłym roku padło na ptaki, w tym - na anioły. Niesamowite były interpretacje artystów: od latających fortepianów, przez Nike, aż po podświetlane worki foliowe, wprawiane w ruch pod strzechą kościoła Urszulanek, w którym kończy się trasa podniebnej wędrówki.


Chodziłam po śliskich wytyczonych trasach z otwartą buzią, nie mogąc nawet za bardzo nazwać emocji, które wywoływała we mnie ta anielska instalacja. Ktoś wpadł na fenomenalny pomysł, a jakiś inny wariat zgodził się go zrealizować. Wyobrażacie sobie, że w Polsce ktoś pozwala na zrobienie dziury w dachu, żeby wpuszczać tamtędy do kościoła koneserów podniebnej sztuki? Jedna z najciekawszych i robiących wrażenie galerii, w jakich byłam. Serio, mistrzostwo świata. No i brawo Linz za otwartą głowę. Jesteście jakby o krok do przodu i bardzo mi się to podoba.



Linz to taki Mały Wiedeń i Salzburg  w jednym

Żałowałam niezmiernie, że muszę uciekać stamtąd tak szybko. Z drugiej jednak strony, czekała mnie właśnie prawdziwa bomba - przy katedrze lada moment rozpoczynał się koncert Diany Krall, na które Sebastian zdobył dla nas bilety w ostatniej chwili. Cudne to było przeżycie, Diana to w końcu Diana, a kontrabasista dawał takiego czadu, że och <3

fot. Tomek Gola
Rozkosz trwałą w najlepsze, bo na kolację znów dopadłam stek. I pysznego Weizena. Tak, ciągle jadłam steki, albo Wiener Schnitzle. Jestem bardzo mięsożernym człowiekiem. Palce lizać.

Musiałam się posilić, bo temperatura spadała wprost proporcjonalnie do rosnącego zmęczenia, a ja tu planowałam jeszcze zrobić kilka nocnych zdjęć. Dzielnie ruszyliśmy z Andrzejem "w miasto", ale ja wciąż miałam mało. Podobało mi się tu i to bardzo. Dlatego dzielnie wstałam następnego dnia o świcie i - tym razem już samotnie, bo Paulina jednak skapitulowała - wybrałam się na półtoragodzinny spacer.

Miasto powoli budziło się do życia. Ludzie czekali na autobusy, kupowali świeży chleb i czytali poranne gazety. Wszystko okraszone było pastelowym kolorem Linz, który pięknie odbijał wschodzące słońce. Aż żal było wyjeżdżać.





Kilka moich przemyśleń z Górnej Austrii możecie przeczytać tutaj. Zanim jednak wybierzecie się w ten region Austrii, koniecznie przeczytajcie ten wpis.

Za zaproszenie na wyjazd dziękuję National Geographic Traveler oraz Austria.info
---
Spodobał Ci się ten post? Będzie mi  miło jeśli podzielisz nim na Facebooku, albo  zostawisz komentarz :) Danie lajka nic Cię nie kosztuje, a dla mnie to znak, że doceniasz moją pracę.  Zapraszam Cię również na mój facebook'owy fanpage.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz