Cudowne pożegnanie z Andaluzją!

 

Plan był następujący: wyjeżdżamy z Granady, jedziemy wygrzać się na Plaży Zmarłych (Playa de los Muertos), robimy sobie tam piknik, śpimy w blasku księżyca przy szumie morskich fal i rano następnego dnia wracamy do Walencji. Plany (jak to plany) szybko wzięły w łeb.

Z Granady wyjechaliśmy nieco później niż planowaliśmy, głodni (czego też nie zakładaliśmy) i  rozczarowani. Ruszyliśmy wybrzeżem w kierunku Walencji, ale zamiast jechać prosto na plażę, zatrzymaliśmy się po drodze w Almerii. Tak, w Almerii nie ma nic. Ale to tak zupełnie nic :D No, oprócz plaży, ale ta powala jedynie... wiatrem!


Koniecznie chcieliśmy coś zjeść, szukaliśmy więc miejsca, które znałam z opowiadań. Jeśli będziecie kiedyś przypadkiem w Almerii, idźcie koniecznie do Tio Tom'a. Zapiszcie sobie tę nazwę, żebyście nie szukali Tio Pepe... Ja pierwszą nazwę zapomniałam i jak te sieroty chodziliśmy chyba pół godziny pytając o Tio Pepe. Żeby było śmieszniej, takie miejsce w Almerii też jest, ale to zupełnie nie tam. Zjedliśmy po niespecjalnej bułce na ciepło z warzywami w środku, do tego małe, zimne piwo i w ruszyliśmy drogę powrotną do auta. Także jeszcze raz, drukowanymi: TIO TOM. Gdybym jeszcze jakimś dziwnym trafem do Almerii wróciła, będę już pamiętać.
A, na pocieszenie poszliśmy na kawę i inne pyszności do Cafe Paris. Tam jest bardzo przyjemnie i pysznie, polecam.


Zrobiliśmy jeszcze w Almerii piknikowe zakupy i pojechaliśmy dalej. Na Playa de los Muertos dotarliśmy, gdy słońce już kończyło swoją zmianę. Zapakowaliśmy wszystko "co niezbędne" i spacerkiem zaczęliśmy schodzić w dół. Gdy doszliśmy na miejsce, plaża była już prawie pusta, dlatego szybko wskoczyliśmy do wody (zimnej!) i rozkoszowaliśmy się ostatnimi chwilami wspólnych wakacji :)

Droga do plaży.
Kuba z miną nr 8, Przemek z miną nr 6.
 

Potem przyszedł czas na piknik. Rozpoczęłyśmy z Asią taśmową produkcję kanapek, chłopaki walczyli z wszechobecnymi muchami i zajmowali się konsumpcją, żeby muchy nie zjadły wszystkiego co mamy.

Mina głodnego Kuby <3

Posiedzieliśmy jeszcze trochę na opustoszałej już plaży, ale stwierdziliśmy, że nie zostajemy tam na noc. Wraz z nadchodzącą ciemnością rozpoczęliśmy powrót do auta. Ostatnie wspólne selfie wykonaliśmy idąc pod górę, ponieważ napotkaliśmy... koparkę. Kto by nie chciał selfie z koparką?

Asia obcięta, my zamazani, ale z tyłu koparka. A że obok leżała deska, to Przemek przygarnął deskę, a co!
Mikstury na drogę według tajnej receptury!
Przelewanie, naświetlanie, mieszanie...
I tak oto nad ranem dojechaliśmy szczęśliwie do Walencji. Przemek tego samego dnia miał powrotny lot do Polski, Kuba wyjeżdżał chyba 2 dni później, zresztą i mój powrót zbliżał się nieubłaganie. Cóż rzec na koniec? Andaluzyjski trip był niezwykle udany! Dla mnie szczególnie, bo był wyjazdem najbardziej wyczekanym - pierwsze (nieudane) podejście miałam w październiku, drugie (kwietniowe) było zapięte już na przedostatni guzik, ale z przyczyn losowych musiałam zrezygnować. Ale jak to mówią: do trzech razy sztuka! A ta sztuka była niezmiernie udana :)

5 komentarzy :

  1. Jak to nic nie ma?! W sumie może rzeczywiście, jeśli nie jesteś tam na Erasmusie to może się tak wydawać :( Café Paris wspominam cudownie, a na myśl o Tio Tomie aż zgłodniałam!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tam gdzie jesteś na Erasmusie zawsze jest najlepiej, dlatego doskonale rozumiem Twój zachwyt i sentyment do Almerii! :) Nawet nie mów o Tio Tomie, bo chyba straciłam to, co w Almerii najfajniejsze...

      Usuń
  2. Byłam na Erasmusie w Portugalii,a teraz jeszcze raz , ale na praktykach we Włoszech - ale dziękuję za radę:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie zdążyłam się tego doczytać :) Hmm... może da się pojechać jeszcze kolejny raz? :D

      Usuń
    2. niestety teraz jestem jako "wczesny" absolwent, więc na Erasmusa już na pewno nie ;) może w przyszłości jakaś praca za granicą, kto wie

      Usuń