19 października 2015

Autostopowa historia szybkiej greckiej frappe.

Miasteczko jest małe, białe, położone na zboczu góry, na szycie której dumnie pręży się Akropol. Na stałe mieszka tu zaledwie 700 mieszkańców. Lindos to perełka greckiej wyspy Rodos, która wpisana jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Wpadłam tu tylko na przepyszną frappe, choć chętnie zostałabym przynajmniej na długi spacer!

 


Każdy powód jest dobry, żeby uciec na chwilkę z hotelu. Tym razem był on jednak bardzo poważny - musiałyśmy odebrać z Lindos wywołane zdjęcia, które tego samego wieczoru nasi goście mieli otrzymać w prezencie. Miałyśmy maksymalnie dwie godziny, żeby dojechać z Kiotari do Lindos, znaleźć sklep z torebkami, którego właścicielem był szwagier faceta, który nam te zdjęcia wywoływał, kupić kilka pamiątek i wrócić do hotelu. Dystans do pokonania (15km) nie zwiastował absolutnie żadnych przygód, ani problemów z wyrobieniem się w czasie, bo tę trasę autobus pokonuje w pół godziny. To oznaczało, że w Lindos spędzimy spokojną godzinę. AHA, JASNE.


Na rozkład jazdy miejscowych autobusów zawsze patrzę z przymrużeniem oka: z reguły wychodzę 15 minut wcześniej, a często ten i tak przyjeżdża 15 min spóźniony. Także i tym razem byłyśmy na przystanku wcześniej. To znaczy miałyśmy być, bo zanim do przystanku doszłyśmy, o mało co nie przejechał nas chłopak z hotelowej wypożyczalni samochodów. Jaja sobie oczywiście robił, więc jak już się koło nas zatrzymał, spytałyśmy, czy nie podrzuci nas do Lindos. Uśmiechnął się szeroko, otworzył drzwi i - mimo, że nie jechał do Lindos, a tylko do pobliskiego hotelu - wspólnie przejechaliśmy jeden przystanek autobusowy.


Na kolejnym przystanku czekałyśmy trochę dłużej. Większość przejeżdżających aut prowadzona była przez turystów i wczasowiczów, a Ci nie patrzyli na nas zbyt ufnie. W końcu jednak zatrzymał się stary, rozklekotany pick up, na którego przednim siedzeniu siedziało dwóch mężczyzn: grecki kierowca, taki trochę po pięćdziesiątce i jego (na oko) trzydziestokilkuletni kolega z Bangladeszu. Naczepa była całkowicie załadowana, na tylnym siedzeniu jechały psy, więc z całą swoją gracją i gibkością usadowiłyśmy się w dwójkę na trzecim miejscu z przodu. Trochę przeraziła mnie ta wielka strzelba, którą młodzieniec trzymał przez cały czas w ręku, ale miałam wielką nadzieję, że przez te kolejne kilka minut jednak NIE wystrzeli. Szczęśliwym trafem obyło się bez strzałów, ale skoro jechali na polowanie, to pewnie byłoby im szkoda amunicji na dwie polskie dziewczyny. Kierowca chwilę pogadał z Ulą (cwaniara zna Grecki!) i wysadził nas na rondzie "już prawie" w Lindos.

Typowy Grek w pracy.

Stanęłyśmy krok przed przystankiem i doczekałyśmy się kolejnego miłego Greka, który podwiózł nas do samego Lindos. Nawet nie tylko nas, zawołał od razu francuską parę, która dzielnie czekała na autobus te kilka metrów dalej. Z tego miejsca miałyśmy już dosłownie 4 minuty miasta. Cała droga minęła więc stosunkowo szybko, sprawnie i niewątpliwie bardzo przyjemnie. No i byłyśmy szybciej, niż autobusem :)


Jeszcze więcej typowych Greków w pracy :)

Z głównej drogi do miasteczka schodzi się stromo w dół. Dziesiątki turystów mijanych po drodze nie zwiastowały leniwego spaceru, ani tym bardziej błogiego rozkoszowania się białymi, wąskimi uliczkami. Trudno. Mimo dość labiryntowego ułożenia uliczek, dość szybko udało się nam zlokalizować szwagra, odebrać zdjęcia i przy okazji zrobić drobne zakupy (oliwa, mydełko oliwkowe i magnes oczywiście). A potem wdrapałyśmy się na taras jednej z kawiarni i zamówiłyśmy frappe.


12 sekund na wrzucenie fotki <3

Choć czas jakoś tak nagle przyspieszył i do odjazdu autobusu zostało nam niewiele czasu. te 15 minut siedzenia na tarasie, obserwowania ludzi przechodzących uliczką, popijania pysznej kawy mrożonej i myślenia "o niczym", dało mi namiastkę tego, co od pewnego czasu lubię w podróżach najbardziej: chwili zatrzymania, której ostatnio tak bardzo mi brakuje.

  


Gdybym miała więcej czasu... Na pewno wspięłabym się na Akropol, powłóczyła spokojnie po miasteczku i doszła aż nad zatokę św. Pawła. No i wypiła jeszcze jedną kawę, a później wracała autostopem. Tym razem wsiadłyśmy w autobus, bo przyjechał jak na zawołanie...

---
Spodobał Ci się ten post? Będzie mi  miło jeśli podzielisz nim na Facebooku, albo  zostawisz komentarz :)
Zapraszam Cię również na  facebook'owy fanpage!